Dlaczego kobiety pracują ponad siły? Książka "Przędza" Natalii de Barbaro | Fundacja Kobiety e-biznesu
biuro@kobietyebiznesu.pl

Dlaczego kobiety pracują ponad siły? Książka „Przędza” Natalii de Barbaro

Dlaczego kobiety pracują ponad siły? Książka „Przędza” Natalii de Barbaro

AUTORKA „CZUŁEJ PRZEWODNICZKI”, FENOMENU WYDAWNICZEGO, POWRACA Z NOWĄ INSPIRUJĄCĄ KSIĄŻKĄ DLA KOBIET.

Natalia de Barbaro pracuje z kobietami, które poszukują odpowiedzi na pytania: „Kim tak naprawdę jestem? Czego chcę? O czym marzę? Na co sobie pozwalam?”. Jej książki to rzetelne z punktu widzenia psychologii, ale także poetyckie, czasem brutalnie szczere i poruszające opowieści o kobiecej drodze do poznania samej siebie.

Dlaczego kobiety grają role, które wcale im nie odpowiadają? Czemu pracują ponad siły i surowo oceniają się za najmniejsze uchybienia? Jak sprawić, by wewnętrzny głos, mówiący kobiecie o jej potrzebach i marzeniach, był słyszany wyraźniej niż nakazy i wymogi kultury? W bestsellerowej „Czułej Przewodniczce” Natalia de Barabaro zapraszała czytelniczki w podróż pod opieką tytułowej Czułej Przewodniczki – kobiecej intuicji i mądrości.

Ta książka rodzi się we mnie z mieszanki uczuć. Pierwszy jest smutek – bo patrzę z bardzo bliska na kobiety, które trwają w znieruchomieniu, chociaż, paradoksalnie, są w ciągłym ruchu.
W rozmowach z przyjaciółkami, w historiach uczestniczek prowadzonych przeze mnie warsztatów, w listach od czytelniczek „Czułej Przewodniczki” wciąż wraca wątek życia w uwikłaniu, życia nie swoim życiem. To wywołuje we mnie poczucie wielkiej straty, jakiegoś kompletnego bezsensu. Potem budzi się oburzenie.  I – wreszcie – nadzieja, że możemy się spotkać i że to spotkanie i dla ciebie, i dla mnie będzie ważne. Widzę je jako rodzaj wspólnej wyprawy w poszukiwaniu wewnętrznej wolności – nie takiej wolności, którą ktoś tobie albo mnie miałby wręczyć, ale tej, którą możemy znaleźć w swoim środku. – Natalia de Barbaro

W „Przędzy” przygląda się wątkom, z jakich tkamy swoje życie. Nasz czas na Ziemi wyznaczają ramy narodzin i śmierci, sztywne jak tkackie krosna. Na osnowę nawlekamy różne nici. Co dla siebie wybieramy? Po co sięgamy? Z jakich barw i faktur składa się nasza codzienność? Autorka, psycholożka od wielu lat pracująca z kobietami, opiera swoją poetycką opowieść-refleksję nie tylko na celnych metaforach, ale przede wszystkim na źródłach naukowych i prawdziwych kobiecych historiach. Książki Natalii de Barbaro to idealna lektura dla kobiet, które czują, że w ich życiu za dużo jest powinności, a za mało radości.

***

Okładkowa mandala, jak i pozostałe mandale ilustrujące książkę, są dziełem warmińskiej artystki Mayry Wojciechowicz (Mandalamia), tworzącej obrazy z suszonych ziół i kwiatów. Wplecione w mandalę nici – nawiązanie do tytułowej przędzy – pochodzą z ubrań kobiet z różnych stron Polski.

Mandala z okładki „Przędzy” trafiła na licytację dla WOŚP, dzięki której każdy może stać się posiadaczem niepowtarzalnego dzieła sztuki, obrazu-symbolu, stworzonego z kwiatów, ziół i włókien ubrań, składających się na ważną opowieść. 

Natalia de Barbaro (ur. 1970) – psycholożka, poetka, felietonistka. Prowadzi autorskie warsztaty dla kobiet „Własny pokój”. Jej bestsellerowa, wielokrotnie nagradzana książka „Czuła Przewodniczka” doczekała się ponad 20 dodruków, a prawa do tłumaczenia i publikacji zakupiono w 8 krajach (m.in. w Hiszpanii, Brazylii, Czechach i na Litwie). Od publikacji w 2021 roku utrzymuje się na pierwszych miejscach w rankingach sprzedaży.

Przeczytaj fragment książki „Przędza” Natalii de Barbaro:
Moja przyjaciółka pojechała na narty ze swoją rodziną. Mąż, żona, syn, córka, wszyscy dobrzy narciarze. 

– Ale wiesz – powiedziała mi potem – zupełnie inaczej jeździliśmy. Mój mąż i syn to tylko stawali na górze i dawaj! W dół, jak najszybciej, jak najkrótszą trasą. I oczywiście ścigali się, który pierwszy przy wyciągu. A ja to zupełnie inaczej – tu mnie jakiś widok piękny zatrzyma, tu stanę, żeby sobie tym powietrzem pooddychać, tu mnie zaciekawi jakiś boczny szlak, którym jeszcze nie jechałam – no zupełnie inaczej, chociaż niby ta sama trasa!

Kilka chwil po rozmowie z przyjaciółką usiłowałam napisać SMS-a do mojego męża. Pisząc, używam funkcji swype – przeciągam palce pomiędzy kolejnymi literami słowa, nie odrywając ich od klawiatury. Jak się człowiek dobrze dogada z telefonem, to można to robić bardzo szybko, prawie w tempie mówienia. Ale miałam nowy telefon i nie szło mi najlepiej, chociaż mam w palcach pamięć klawiatury, bo od ponad dwudziestu lat piszę bezwzrokowo. Teraz jednak telefon nie mógł odczytać moich intencji i ciągle źle zgadywał słowa. No więc piszę do mojego Wojtka „zmarzłam”, a tu wychodzi „zmarłam” (na szczęście nie wysłałam). Nożeż, niech cię szlag, teraz życzę śmierci telefonowi prawie, a przynajmniej tej funkcji, najwyraźniej na to, co ja piszę, sklepem. Tfu, ślepej. I wtedy mnie tknęło – może ja używam tego swype tak jak tamta koleżanka zjeżdżała z góry, a twórcy aplikacji, jak wielu niestety twórców, pisali ją raczej pod jej męża i syna? Zaczęłam poruszać się pomiędzy literami najszybszą i najkrótszą trasą, co było nawet logiczne, ale dla mnie bynajmniej nie odruchowe. I stał się cud – mój telefon mnie zrozumiał! Równocześnie moje palce czuły się w tych ruchach po najkrótszej i niemeandrowatej trasie jakoś nienaturalnie. Jakbym była robotem. 

Wtedy jeszcze przypomniało mi się, jak w podstawówce mój nauczyciel wuefu z umiarkowaną życzliwością żartował sobie ze mnie, że w sumie to bardzo szybko biegam, tyle że mój wynik na 60 metrów to wynik na 90 metrów, ponieważ nigdy nie trzymam linii prostej.

I teraz też – piszę te słowa, ale nie szukam jak najszybszej trasy. Zatrzymuję się i gapię się za okno. Zagapiam się na kosa. Na lipę. Coś kminić zaczynam. Wiersz mi się przypomina, potem zaczynam szukać tomiku na półce, ale znajduję inny i o tamtym, pierwszym, zapominam. Mój umysł lubi się guzdrać, wałęsać się, zmieniać trasę. Nie wiem, o czym napiszę za chwilę. Nie mam planu – mam tylko rozłożony na podłodze kolaż, którego sama nie rozumiem, wyklejony na brystolu w kolorze bakłażana (stałam przed półką z brystolami piętnaście minut) – i, obok tego kolażu, jeszcze krosna tkackie, które przyniosła mi moja przyjaciółka jako inspirację do książki, utkane może w jednej piątej z kolorowych nici. 

Jak by to było, gdyby ktoś stanął nade mną, gdybym sama nad sobą stanęła i zaczęła się poganiać? „Szybciej, więcej znaków, efektywniej?! Do celu, do brzegu!”Kiedy zamykam oczy i uruchamiam w sobie ten obraz – ktoś wchodzi, krzyczy tak na mnie – od razu widzę siebie, jak wściekła wstaję z fotela, odsuwam laptop (może bym i pieprznęła nim o ziemię, ale mi szkoda) i wychodzę, trzaskając drzwiami. 

Ta różnica – na stoku, na swype, na bieżni codziennych dni – wydała mi się znacząca. 

Wiem, że są dwa sposoby poruszania się po świecie. 

Ta obserwacja nie jest nowa. Właściwie jest stara jak ludzkość. Antyczni filozofowie chińscy mówili o yin i yang. Sanskryt pisze o Sziwie i Siakti. Jungiści – o męskiej i żeńskiej energii. A jednak poczułam, że potrzebuję nowego, zmodyfikowanego opisu – i przeczułam, że może nie ja jedna.

Błądząc w poszukiwaniu metafory, zapisałam się na lekcję tkactwa i lekcję strzelania z łuku. 

„Nie spuszczamy wzroku z tarczy”

Lekcja strzelania z łuku jest bardzo dyrektywna. Cała rwę się do pytań, ale nauczyciel prosi mnie, żebym poczekała z nimi, aż on skończy mówić. On jest nauczycielem, ja jestem uczennicą i jest to sytuacja, która wymaga hierarchii. Boże, przecież tych pytań już wtedy nie będzie, rozpaczam w głowie, ale milczę. Nauczyciel opowiada o różnych szkołach łucznictwa i jego historii. Jest mi to totalnie obojętne. Siedzimy na łące, pod starą jabłonią. Między rozbudowanymi instrukcjami następują ćwiczenia. Zapomniałam przynieść rękawiczki, które powinnam mieć na ręce trzymającej łuk, więc cięciwa wpija mi się w palec. Najpierw ustawiam ciało – stopy na linii, tak skierowane ciało. 

– Celujemy ciałem – mówi nauczyciel w liczbie mnogiej o moim pojedynczym ciele. – Nie spuszczamy wzroku z tarczy. 

Wyjmuję strzałę i napinam łuk, potrzebuję włożyć w to siłę ramion, które są u mnie dość słabe. Napięcie, napięcie łuku i napięcie energii wewnętrznej, skupienie na tym, żeby trafić. 

– Ręka nie może drgnąć –dodaje nauczyciel. 

Idzie mi średnio, bardzo średnio, ale nauczyciel znajduje świetne sposoby, żeby mimo wszystko pokazywać mi – za przeproszeniem – progres. Coraz więcej strzał muska tarczę. Coraz więcej strzał ląduje w świetle tarczy, czyli kiedy idziemy je zbierać, to nie zwiedzamy całego pola, tylko okolice tarczy. W końcu zaczynam trafiać, przynajmniej kilka razy. W międzyczasie podziwiam to, jak strzela nauczyciel – oddala się od tarczy o kilkadziesiąt metrów, staje i strzela. Wtedy ja, stojąca w pół drogi pomiędzy nim
a tarczą, patrzę na strzałę mknącą w stronę dziesiątki. To piękny widok i wspaniały dźwięk – strzała mknie i wie, dokąd mknie. Z góry było wiadomo, że tam skończy swoją szybką drogę. 

Kończę z otarciem na kciuku, podziwem dla łucznictwa i pewnością, że nie jest to coś, co rozpoznaję jako moje. Nauczyciel mówi, że to była najbardziej niezdyscyplinowana lekcja, nie pamięta, od kiedy. Ja jemu – że to były najgrzeczniejsze trzy godziny w moich ostatnich miesiącach. Rozstajemy się w sympatii.

„To, co przepuszczam przez ręce”

Spotkanie z tkaczką, Anką Sawicz, która prowadzi Pracownię T., jest inne. 

Anka pyta, jaką chcę herbatę, siadamy w pokoju wypełnionym kilimami, workami różnokolorowych włóczek, drewniane kros-
na oparte są o półki, wokół biega młody pies, który absolutnie nie zamierza pozostać w cieniu. Siadamy przy stole, Anka zaczyna od pytania, czego chcę. Chcę doświadczyć tkania, mówię. Nie zależy mi, żeby nauczyć się, żeby umieć, żeby mieć osiągi. Chcę doświadczyć w swoim ciele, jak to będzie – tkać. Chcę dotknąć słów, którymi opisuje się tkanie, bo bardzo mnie one poruszają i każde, które słyszałam, wydaje mi się piękne. Chcę być w języku i doświadczeniu tkania. Mówię jej dlaczego – że chcę, żeby tkanie stało się metaforą mojej książki, że wszystko, co ona mówi, od razu mi się w głowie przemłóca na metafory. Widzę, że ona ma tak samo – więc przy co drugim jej zdaniu obie wybuchamy śmiechem, bo wszystko nam się kojarzy z jednym – z życiem. 

Patrzymy tak: drewniana rama, wewnątrz której odbywa się życie. Cztery deski zbite ze sobą – ta rama tu się zaczyna i tu się kończy; urodziłam się i umrę. W środku są naciągnięte na małe gwoździki nitki osnowy. Widzę je jako coś na kształt losu: uwarunkowania, wydarzenia, to, co dane i nieprzekraczalne; urosnę do 158 centymetrów i ani centymetra więcej, będę mieć niebieskie oczy, urodzę się bardzo młodym rodzicom, niecałe siedem lat po mnie urodzi się mój brat, Kuba. 

Anka tłumaczy mi, że nitki osnowy powinny być mocne, żeby utrzymać ciężar wełny. Jeśli len jest złej jakości, będzie się przecierać. 

– Czy, jeśli osnowa jest słaba albo jeśli się zerwie, można ją naprawić? Dosztukować? – pytam i czuję, jakby odpowiedź na to pytanie była strasznie ważna, rozstrzygająca: czy jeśli ktoś urodził się i wzrastał w jakichś okropnych okolicznościach, to ma jeszcze szansę? Anka mówi, że można naprawić osnowę, i obie śmiejemy się z ulgą. 

Patrzę na gobeliny i ich niezwykłą precyzję, ale najbardziej pociąga mnie druga, lewa strona – tam, gdzie nitki urywają się i zawiązane są na supełki, tam, gdzie jest nierówno, coś wystaje, linia wzoru przestaje być prosta. Nitki nie muszą być wełniane. Mogą być jedwabne, bawełniane, można ciąć stare podkoszulki czy worki w wąskie paski i wtedy powstaną z nich nici. Można siebie pleść. Ale trzeba wiedzieć, jaka tkanina czego wymaga: farbowana wełna nie może być trzymana w miejscu słonecznym, bo zblaknie, ani w wilgotnym, bo nasiąknie. 

Zaczynam tkać i to jest proste – palce bez pośpiechu przekładają nitkę w wybranym przeze mnie ciemnoczerwonym kolorze – raz górą, raz dołem, pomiędzy nićmi osnowy. Czasem się mylę i cofam. Kiedy dochodzę do końca rzędu, podnoszę lekko nitkę, robię „górkę”, a potem dosuwam palcami w dół, tak żeby nić ułożyła się miękko. 

– To, co przepuszczone przez ręce, jest pozbawione fabryczności mówi Anka, a ja bardzo to czuję: kiedy dotykam nici, kiedy w jakimś sensie niezgrabnością moich palców, brakiem wprawy, pomyłkami, stawiam opór tam, gdzie fabryczna maszyna po prostu jechałaby bez wahania, tam powstaje to, co moje. Robię coś, co nazwałabym żmudnym, ale zupełnie takie nie jest – dotykam kolorowej wełny i lnianych nici; tkam też, razem z Anką, rozmowę – jestem w domu, tutaj jest mój dom.

Czasami milkniemy. Czasami zatrzymuję się, przeplatając czerwoną nitkę wątku palcami, raz górą, raz dołem. Anka nie pyta mnie, czemu się zatrzymałam, i nie zagaduje. 

Kiedy od niej wychodzę, zanim włączę silnik samochodu, siedzę przez chwilę w milczeniu. Zamykam oczy i widzę pod powiekami ten obraz – łuczniczka wchodzi do pokoju, odkłada łuk, siada do krosen. 

Wolę tkać, niż mierzyć do celu. 

Polecamy